niedziela, 18 sierpnia 2013

Jeden.

GRUDZIEŃ.

O Loli Mak w mieście mówiono wiele. Że dziwna jakaś, że w tych paskach ciągle biega.
Że ciągle ta czekolada i czekolada. I cynamon. Że cały czas jest w tej dziwnej żałobie. Smutek w jej wielkich ciemnych oczach, otulonych karmelową grzywką zdawał się być jak morze. Morze pełne nadziei.  Nikt nigdy nie patrzył jej z tego powodu w oczy, gdy nalewała w zimowe poranki gorącego kakao do czerwonych termosów.
Kobieta - dziecko.
Niesforna grzywka.
Solony karmel.
Truskawkowa szminka.
Czekoladowy oddech.
Niewypowiedziane myśli ubrane w pasiaste koszulki.

Więc Lola Mak prowadziła pijalnię czekolady w Nadmorzem. Była sama jak palec, w tym maleńkim miasteczku. No, przynajmniej tak zwykła myśleć o czwartej nad ranem tuląc gorący termofor do brzucha. Tak naprawdę miała siostrę i mamę. Ale One były daleko, daleko stąd. Pijalnię czekolady Mak , Lola odziedziczyła mając osiemnaście lat, po zmarłęj prababci Neli. Znała tajemnice na najlepsze, rozpływające się w ustach praliny, wiedziała jaka jest idealna temperatura doskonałego kakao, w temperowaniu czekolady nie miała sobie równych. No i w gotowaniu. Odbierała świat wzrokiem, smakiem i zapachem. Dźwięki delikatnie ubarwiały całość, jak na przykład odgłos trzasku łamanej czekolady. Szum sypanego cukru i mąki, uwielbiała delikatność cynamonu, gdy zmielony szczyptami dodawała do ciasta marchewkowego.

W pierwszy poniedziałek grudnia, wstała jak zwykle o szóstej nad ranem. Zerknęła na pustą już od roku prawą stronę łóżka i zamknęła oczy. Policzyła do dziesięciu i odrzuciwszy kołdrę, postanowiła kolejny dzień z rzędu jakoś dać radę przetrwać. Miała zwyczaj brania lodowatych pryszniców. Tylko dotyk zimnej wody powodował paradoksalne ciepło. Potem owinięta w kremowy szlafrok szła w głąb przestronnego i jasnego mieszkania pachnącego drewnem i wanilią. W kuchni parzyła rumianek w białej filiżance sprzed stu lat, gotowała ryż na mleku z jabłkami i cynamonem. Cichy Jazz w radio i szarość za niemalże panoramicznymi oknami wychodzącymi na morze otulał złamane serce. Siedziała z podwiniętymi nogami na krześle, piła herbatę i zeskrobywała kciukiem zeschniętą czekoladę z blatu okrągłego dębowego stołu.
Wyglądała jak cień.
Jak cień swojego dawnego życia.
Podeszła do okna by jak zwykle popatrzeć na budzące się do życia Nadmorzem. Stare latarnie zaadaptowane przez elektryczność, ustępowały miejsca dostojnej szarości grudniowego poranka. Ciepłe, maleńkie światełka nad molo, niczym świetliki otulały poręcz i wisiały nad małą drewnianą bramą.
Znowu zapomnieli o lampkach  - pomyślała i otworzyła kuchenne okno. Już wbrew pozorom wcale nie jesienny a zimowy chłód przepełniony jodem i cynamonem wleciał do mieszkania. Zamknęła oczy i wyczuła coś jeszcze.
Drożdże rozpuszczone w ciepłym mleku i cynamon. Tak nad rankiem pachniało Nadmorzem.
Odbierania świata zapachami nauczyła się jeszcze w podstawówce, gdy pachnąca prababcia Nela zdradziła jej że nie ma na świecie piękniejszego zapachu niż śnieg.
- Lolu czujesz? 
- Babciu, ale śnieg nie pachnie.
- Powąchaj jeszcze raz, pachnie wanilią, pachnie czystością, pachnie wolnością. Śnieg może być bitą śmietaną w kryształowym pucharku, oprószony piaskiem wygląda jak ogromy Crème brûlée. O, powąchaj, pachnie jak środek kokosa. 

I to właśnie wtedy, mała Lola poczuła ferie zapachów w małych płatkach śniegu spoczywających na jej zmarzniętym nosie.

Więc śnieg pachniał najpiękniej.
Cynamon
terpentyna
czekolada
cytryna
wanilia
drożdże rozpuszczone w ciepłym mleku
truskawki
grzyby
Chanel n 5.
Wszystkie te zapachy kojarzyły jej się z czymś niezwykle dobrym i znanym.
Stojąc w oknie zauważyła  w oddali światła pociągu pędzące pomiędzy gałęziami nagich drzew.
To pewnie ten do Paryża.....


*

W pierwszy poniedziałek grudnia, na peronie w Nadmorzem zatrzymał się pociąg jadący z Moskwy do Paryża. Wyrzucił z siebie jednego pasażera i z sennym stukotem ruszył dalej.
Filip Nędznik uciekł z własnego ślubu.

A teraz, dźwigając worek żeglarski i czarną walizkę obitą aksamitem w lewej ręce, stał bezradnie na peronie rozglądając się na boki. Sięgnął prawą dłonią do kieszeni i wyciągnął pogniecioną kartkę z adresem

Anatol Nolkowicz
ul. Cicha 13
Nadmorzem

Mężczyzna westchnął głęboko i schował kartkę z powrotem.
Mogłem dojechać do Paryża i rzucić wszystko w cholerę. Mogłem, ale wtedy dziadek byłby skazany na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Filip ruszył ku wyjściu z peronu i zerknął w prawo. Jakiś mężczyzna, na oko sześćdziesięcioletni zamiatał śnieg sprzed małego sklepu. Podszedł nieco bliżej. Mężczyzna przerwał i leniwie zaprosił go do środka. Filip zdjął ciężar z pleców, otrzepał swoje ciemne, lekko kręcone włosy ze śniegu i podał dłoń nieznajomemu
- Dzień dobry, chciałbym zapytać jak dojdę na ulicę cichą trzynaście?
-  Dzień dobry, dzień dobry, to jednak sława Anatola przekracza granice naszego miasta? Ktoś bliski?
-  Przepraszam, Pan wybaczy ale nie rozumiem.
-  No tłukł się Pan pociągiem z Rosji, tu do nas, tylko po to, żeby komuś wyprawić pogrzeb?
- Ach, nie, nie nie. To sprawa innej wagi. Powiedziałbym nawet, że żywej.
-  Rozumiem. Proszę niech pan usiądzie. Jest szósta rano, o tej porze dopiero się tu budzimy, ja jestem wyjątkiem. Nie lubię na stare lata marnować dnia. Napije się pan herbaty?
-  Bardzo chętnie.
-  Pan pozwoli że się przedstawię – Emil Nicto – mężczyzna wyciągnął dłoń.
-  Filip.
- Filip.. i co dalej?
- Po prostu Filip.
- Bardzo pan tajemniczy.
- O której otwierają zakład pogrzebowy?
- W zasadzie to chyba jest czynny cały czas, w końcu śmierć nie pracuję od dziesiątej do osiemnastej w dni powszednie hi hi hi – śmiejąc się pod nosem rozsiadł się na krześle dając znak żeby Nędznik zrobił to samo.
- No tak racja – usiadł obok Emila za ladą, na niskim taborecie.
Filip przypomniał sobie, że nieraz budził go nocny telefon i światło w holu. Czasem był to również krzyk rozpaczy, kobiecy lament albo bieganie po schodach. Jego dziadek sam był przedsiębiorcą pogrzebowym. 
- Wie Pan co, może Pan tutaj zaczekać do ósmej i pójść w stronę miasta. Wskażę Panu drogę. Może zjemy śniadanie razem? - Emil skrzyżował ręce i odchylił się wygodnie z krzesła – wygląda Pan na zmęczonego.
- Bardzo chętnie, tam strasznie wieje a jak mniemam żadnej kawiarni czynnej o tej porze nie ma.
- Jest jest, ale dopiero od ósmej. Taka jedna Lola ją prowadzi, pijalnię czekolady dokładnie. Jakie Ona ma tam cuda, cukrzycy od patrzenia można dostać hie hie hie – mężczyzna wyciągnął spod lady małe zawiniątko  - Pan popatrzy – rozwinął szary papier i ich oczom ukazała się mała tabliczka ciemnej czekolady – ostatnio wymyśliła że zrobi z solą morską. Taką prawdziwą, naszą, z Nadmorzem. Pan spróbuję – Emil ułamał kawałek, który z przyjemnym dla ucha trzaskiem odszedł od reszty tabliczki. 
- Dziękuję – Filip wsadził kawałek do ust i z wrażenia przymknął oczy – Jezus Maria – rzekł z pełną buzią – to cudo, nie czekolada.
- Mówiłem!

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz